12 września 2013

Osławiony 12 września.

   Kiedy obudziłam się rano i wyjrzałam przez okno aby ujrzeć apokalipsę, oślepił Mnie blask dzikiego słońca ochoczo przedzierającego się przez lejący w Płocku deszcz. Wkutwiło Mnie nieco to że znowu będę musiała iść do szkoły w kostiumie kąpielowym, żeby się opalić. Przygotowując się do wyjścia zarzuciłam na siebie kurtkę i wyszłam z domu trzymając się framugi drzwi wejściowych aby wiatr nie porwał Mnie w górę.

   W drodze na przystanek spotkałam kilku żulików którzy jarali marihuaną i pytali Mnie czy na sobotnim festiwalu będą mogli spotkać Marleya, przytaknęłam im z uśmiechem skręcając z nimi po kryjomu jedną, dwie działki. Czas płynął nieubłaganie, mój Ekspres do Narnii miał odjechać już za kilka minut, więc szybko z refleksem szachisty, jak wąż po schodach, powoli aby nie spać pogalopowałam niczym osiedlowy Koń Mateusz na miejsce odjazdu wszystkich linii, zwane przystankiem.
   Dotarłam tam nie bez obrażeń, po drodze przewróciłam się o leżącego na ziemi martwego Magika, powiedziałam żeby nie rozkładał swojego ciała byle gdzie, bo jeszcze niewinnych ludzi pomorduje. Nie odpowiedział. ŚMIAŁ MI NIE ODPOWIEDZIEĆ. Zwinnie niczym Jakub na swoje fanki spojrzałam na wehikuł czasu, HA, żartowałam, spojrzałam na swój zegar słoneczny który wskazywał punkt siódmą trzydzieści osiem. Czułam że to jest ten czas, czas w którym powinien pojawić się on. Ekspres super_mobil do budynku niewoli wszystkich zdrowych psychicznie, znaczy do szkoły. Nie musiałam czekać długo, na horyzoncie pojawił się smukły jak dopiero co wyrzeźbione w siłowni ciało... Autobus. Niechętnie lecz z koniecznością przestąpiłam jego progi i wygodnie usadowiłam się na siedzisku koło szarego plebsu.
   Nie zdążyłam spokojnie obgryźć paznokcia a już byłam w innej dzielnicy. Dzielnicy biedy, dzielnicy na której wychowali się najwięksi raperzy, IMIELNICY. Nie chciałam, ale jednak musiałam... SPOJRZAŁAM NA TĘ BOSKĄ FIGURĘ... Na te oczy które mieniły się czernią jak ocen i te blond czarne jak heban włosy. Wsiadła ONA. Ta, do której należą serca wszystkich, ta która może mieć KAŻDEGO (Ciebie też) na pstryknięcie palcem, marzenie wszystkich chłopców i koszmar gejuchów - moja przyjaciółka, GOSIA.
   Wyciągnęłam rękę przed siebie aby jej blask rozjaśnił jej drogę do miejsca po przeciwnej stronie Mnie, ale zanim się obejrzałam, ONA już była obok. Przywitałyśmy się wykonując tajny uścisk Matematycznego Klubu Deltoid, i odliczałyśmy na swoich zegarach czas do opuszczenia środka transportu.
   Wysiadłyśmy, słońce świeciło jaśniej niż najjaśniejsze gwiazdy na niebie, pot, nie deszcz z nieba z którego padał lał się i ściekał po naszych wątłych i smukłych ciałach.
   Przedzierałyśmy się przez dzikie chaszcze, dżungle i pustynie miasta aby dotrzeć tam gdzie zmierzałyśmy. Czas gonił nas pospieszniej niż pędził nasz bus, nie wiedziałyśmy czy z nim wygramy, NIE TRACIŁYŚMY NADZIEI.
   Wpadłyśmy do szkoły i nie zwracając uwagi na dzieci i dorosłych uczących się w naszym gimnazjum popędziłyśmy do lochów zostawić odzież a później od razu windą do nieba, znaczy ten... Poszłyśmy sobie na górę. Nauczycielki jeszcze nie było. Zdążyłam pare razy odrzucić końską grzywę na bok i zanim się odwróciłam jej fikuśny kluczyk już otwierał wrota klasy. Stado wtoczyło się w jej progi, a my dwie, kowboje, weszłyśmy na końcu.
   Zajęłyśmy nasze stałe miejsca o które gryzłyśmy się z całą wygłodniałą sforą naszej klasowej społeczności, O MIEJSCA W PIERWSZEJ ŁAWCE, nasze ukochane, upragnione miejsca. Mówiłam już o tym że są upragnione? Jednostka lekcyjna minęła nam jakby z bicza trzasnął na Mateusza, znaczy szybko. Bajeczny dźwięk dzwonka sprawił że na chwilę wszystko w mojej głowie się zatrzymało, może dlatego że krzyki podniecenia sfory klasowej na chwilę Mnie ogłuchłuszyły. Po tej krótkiej i jakże ulotnej chwili, dzikim pędem i powoli przeniosłam się pod salę potocznie zwaną SALĄ OD CHEMII. Zanim i ja, i Gosia zdążyłyśmy rozłożyć nasze koryta i poidła ociekający męskością i aprobatą nauczyciel Mariusz otworzył nam drzwi i zaprosił do środka. Nie wahałyśmy się ani chwili, weszłyśmy od razu. Na naszej ławce leżał martwy Pezet Klozet ale zanim się obejrzałam już go nie było, wyparował, tak jak marzenia kilku gejów o wkręceniu żarówki. Bo przecież do wkręcenia żarówki potrzeba jednego Wojtka. Niczego nadzwyczajnego nie dowiedziałam się na tych zajęcia, może poza tym że nasz nauczyciel słucha elementów toaletowych. (Pezet KLOZET). Mariusz, mówię do niego pieszczotliwie od kiedy kazał mi i Gosi posprzątać na zapleczu, kazał zdjąć krzesełko z pulpitu ławki na którym zostawiłyśmy bardzo dużo gumki, aby mógł przycupnąć swoim  niebiańskim pupalkiem na koniuszku blatu. Gosia była lekko rozjuszona, wyciągnęła zza siebie łopatę i łopatologicznie tłumacząc zadała poważny cios, okaleczając tym samym okaleczoną twarz Mariusza. Miałam wrażenie że wskazówka na okrąglutkim zegarku wariuje, nie nadążałam patrzeć jak obraca się i w tą i z powrotem. Na korytarzu spotkałam wiele bajecznych ryjków, mordek i pyszczków których chętnie zaszlachtowałabym nożem, uśmiechałam się wesoło i pogodnie, ale mój przyrząd do pompowania czarnej jak black metal w słuchawkach krwi żądało pomsty i obrażeń wewnętrznych tych ludzi.
   MATEMATYKA... AHHH... Któż z nas nie pamięta tych wspaniałych chwil życia, kiedy to nauczycielka gardząca Tobą aż do przesady poniża Cię przy wszystkich których i tak masz już na samym końcu swojej zgrabnej dupczeki?! Tak, każdy z nas to pamięta, bo takich chwil życia się nie zapomina. My, to znaczy ja i GOSIA (ah ta moja bohaterka, myszka! jeżyk! jej słodki głosik! ♥) z tej lekcji wyniosłyśmy poza progi klasy niepanowanie nad gniewem i nienawiść naszej nauczycielki, oraz wszelakiego rodzaju pogardę, do wszelakiego rodzaju istot żywych i przedmiotów martwych.
   We wcześniejszych dniach zaopatrzyłyśmy się w bandaże, pasy do przypinania i wody utlenione na Edukację dla bezpieczeństwa która nadeszła po tych cudownie spędzonych, matematycznych chwilach.
Siedziałyśmy spokojnie na lekcji, kiedy nagle do klasy wpadli komandosi aby wbić dwa gwoździki w ścianę by można było zawiesić na nich głowy martwych uczniów, a tak naprawdę to obrazki. Wychodząc, jeden zalotnie stuknął wiertarką w ławkę przyciągając spojrzenie Gosi, miałam ochotę wstać i wywiercić mu nią oczy, za to że ośmielił się spojrzeć na moją bohaterkę.
   Jeśli potrzebujecie kolejnej godziny z kolejną dawką humoru i chęci samobójstwa powinniście koniecznie usiąść na mojej LEKCJI WYCHOWAWCZEJ, potocznie zwanej matematyką dodatkową dla naszego dobra i lepszego wykształcenia, w skrócie; kolejnej lekcji na której męczysz się i tyrasz za trzech, bo materiału wciąż za mało. Plany wycieczkowe do Trójkąta Bermudzkiego musieliśmy przełożyć bo ja jadę w trasę koncertową z Dżonem Lenonem a Gosia leci z misją z NASA więc musiałyśmy zadowolić się szkolną wycieczką do teatru na francuską sztukę w październiku. Ekierka już pulsowała w mej dłoni, ostry ale stępiony ołówek tylko czekał aż będę gotowa by pochwycić go i zacząć rysować bryłki, uwierzcie mi, byłam gotowa, kiedy docisnęłam koniuszek... ZADZWONIŁ DZWONEK, to Mnie zabiło bo miałam pobrudzoną świeżą stronę w zeszicie, ale Gosia pomogła mi się otrząsnąć. Biologia, która nastąpiła później odznaczyła się czymś szczególnym w mojej psychice, i czymś szczególnym na ołówku Szanownej Pauli na którym napisałam "Fak ju", co w potocznym języku młodzieżowym znaczny "Niech Buk Nad Tobą czuwa". Na ten dzwonek czekałyśmy szczególnie bardzo, kiedy w naszych uszach rozbrzmiał ten wspaniały i kojący dźwięk wybiegłyśmy niczym stado rozjuszonych gazeli i pędem, jak Mateusz grabić liście, pobiegłyśmy na stołówkę gdzie już czekał na nas cieplutki posiłek, czerwony dywan i świeżo parzona kawa Mokate Kapuczono Smak Raju. SERIO, DALIŚCIE SIĘ NABRAĆ? Spędziłyśmy połowę oswojonego i ujarzmionego przez uczniów czasu wolnego - zwanego przerwą, na dotarcie do okienka gdzie odebrałyśmy po dwa klopsy z bydlęcych oczy i kopkę ryżu, tak na posmakowanie co się traci, bo nie dostaje się więcej.
    Kiedy odstawiłyśmy tace, po niespełna pięciu minutach rozkoszowania się swojskim, dobrym i zimnym jak usteczka ryby jedzeniem, powolnym szybkim krokiem udałyśmy się na ostatnie piętro, by znowu podkształcić nauczycieli swoją obecnością na zajęciach, w tym przypadku na lekcji języka polskiego. Nie działo się na nim nic nadzwyczajnego, znowu odratowałam kilka osób bo dławiły się jedzeniem, śliną, gumą do żucia... A Gosia znowu musiała streszczać wszystkim Trylogię Sienkiewicza która ma małym paluszku.
   NAJWYŻSZY SZCZYT SZCZĘŚCIA, NIRWANA, OSIĄGNIĘCIE WSZYSTKIEGO I NICZEGO, o godzinie czternastej z minutami wyszłyśmy wyjściowymi drzwiami frontowymi którymi wchodzi się do szkoły i w prażącym słońcu, chroniąc się przed deszczem udałyśmy się do hipermarketu zwanego Auchan.
   Na hali sklepowej pokusiłyśmy się o kupienie dwóch lodów w przystępnej, korzystnej cenie, szaleństwo, ale w końcu żar lał się z niebies, więc trzeba było się jakoś ochłodzić. Kiedy zapłaciłyśmy za zakupy grubą gotówką w drobnych pomaszerowałyśmy w rytm Rozkwitają pąki białych róż na podziemną stację metra, czyli na przystanek na powierzchni tego padołu łez. Przychylność stwórcy nie pozwoliła nam długo czekać, podbiegłam do kosza na śmieci z którego wystawały martwe kończyny dziewczyny Słonia z Lof 4ever a kiedy odwróciłam się Gosiuła wciągnęła Mnie do busa. A TAM BYŁ ON... On, ten którego nogi są na wszystkich rozkładówkach Kosmopolitan, ten, któremu aparycji zazdrości każdy. Mateusz. Pokonwersowałyśmy o polityce, chińskich więźniach politycznych i Japoni z jednym i na końcu, aż Gosia musiała wysiadać. Mateusz wybiegł za nią, odgalopował ją do domu po tęczy która wystawała mu z tyłka a jeszcze zdązył wrócić żeby i Mnie odwieść do domu na grzbiecie. Gnaliśmy niczym opętani. W mojej duszy grało Niech mówią że Piotra Rubika, tego sławnego golfisty, idealny podkład. Pod furtką dałam Mateuszowi kilka kostek cukru w nagrodę, ale wybrzydzał, bo od Gosi też dostał.
   Otworzyłam drzwi przejeżdżając kartą w specjalnym miejscu do przejeżdżania kartą i bramy raju otworzyły się. Byłam w domu, nareszcie w domu. BEZPIECZNA.


Mam nadzieję, głęboką nadzieję że wam się podobało. :3